W Polsce ciągle trwają nabory na kursy finansowane z Unii Europejskiej, niejednokrotnie po prostu o nich nie słyszymy, a szkoda, bo wiele jest niesamowicie interesujących. Lokalna stopa bezrobocia jest wskaźnikiem tego, że wszyscy w Europie potrzebujemy wypracowania rozwiązań dotyczących aktywizacji oraz zachęty dla młodych ludzi na rynku pracy. Stąd wysoki nacisk na Unii na robienie wszystkiego, aby przełamać impas i zmienić nastawienie tysięcy młodych osób.

Kiedy Piotr wysłał mi na Facebook’u informację na temat tego, że w Turcji organizowany jest kurs dotyczący walki z bezrobociem, nie wahałem się ani minuty. W niniejszym obszernym artykule przedstawię ci drogi czytelniku, jak wyglądał nasz bogaty w przygody wyjazd do odległego tureckiego miasta.

Ze stacji metra Młociny jedziemy Polskim Busem do Berlina. 9 godzin trasy szybko zlatuje. Na miejscu wypadamy przy Bundestagu, robimy obchód, a kolejne zdjęcia zapełniają nasze telefony. Szukamy nierestauracyjnego żarcia, pijemy piwo, palimy pety i mamy setki pomysłów. Brama Brandenburska nic się nie zmieniła odkąd widziałem ją ostatni raz lata temu. Wpadamy na jakiejś stacji metra, której nazwy nie pamiętam, a tam dziwny widok – jakiś blady ćpun próbuje sprzedać ludziom bilety dobowe, które ktoś wyrzucił przed upływem terminu ich ważności. Okazuje się, że to Polak. Świetnie. W metrze pytam młodej, całkiem ładnej Niemki o jakieś szczegóły związane z dojazdem (smart talk mode on). Ona wszystko ładnie tłumaczy oraz odpowiada na moje pytanie związane z karą 600 euro za malowanie na wagonach metra (zobaczyłem naklejkę na oknie).

DSC_0297

Przy bramie brandenburskie skończyła się właśnie jakaś spora manifestacja albo zgromadzenie. Widzę sporo Żydów, trochę Murzynów i kilka grupek Azjatów, a wszyscy zajęci sobą – prawdziwe multikulti. Berlin powoli nas wciąga, my wciągamy Berlin. Pod wieczór opadam z sił i jestem bliski całkowitego wyczerpania. Jestem jednak podróżnikiem i nie straszne mi zwątpienia i trasy nie do przejścia. Po zwiedzaniu, wypiciu kilku piw i zjedzeniu kebaba, łapiemy autobus, który podwozi nasze umęczone ciała na lotnisko. Do samolotu mamy jeszcze jakieś ćwierć doby – pora nadrobić przynajmniej kilka godzin snu.

Układamy się na średnio wygodnych krzesełkach. Kilka osób przebywających w terminalu już śpi otulonych w jakieś ubrania. Obok mnie i Piotrka wałęsa się jakaś Japonka nie wiedząc czy powinna iść spać czy przeczekać niczym nindża bez snu do czasu, aż nadejdzie jej pora odlotu. W łazience, sam nie wiem dlaczego, kupuję jednorazową szczoteczkę do zębów, która nie wymaga pasty ani dotykania rękami – żeby umyć zęby musisz poruszać samą szczęką. Ciekawe urządzenie. Co do spania w terminalu, to staram się jakoś bezpiecznie i wygodnie ułożyć, ale wcale mi nie wychodzi. W końcu mój organizm się poddaje i zapadam w letarg, a myśli same odpływają. Co chwila się budzę, a trakcie moich przebudzeni widzę, że Azjatka poddała się ostatecznie i zwinięta w kłębek położyła się tuż obok mnie.Na zdjęciu poniżej widać akurat Piotrka.

DSC_0157

Wstajemy po kilku godzinach pseudo snu i idziemy do bramek. Pakuję swoją międzynarodową duszę i wsiadam do samolotu – kierunek Istambuł. W samolocie oglądam film „Czarownica” z Angeliną Jolie. Niesamowita rola Joli. Obok mnie siedzi czarnoskóry jegomość, którego złote sygnety i drogi zegarek co chwila odciągają moją uwagę od filmu. Ów pan ma problemy z obsługą pilota do sterowania telewizorem w zagłówku. Pomagam mu, a on serdecznie dziękuję i podczas uśmiechu ukazuje dwa rzędy bielutkich zębów. Trochę się go boję.

Lądujemy w Istambule, gdzie w ciągu kilku godzin zwiedzamy kawałeczek miasta (nie dalej jak 3 lub 4 stacje metrem od lotniska). Istambuł jest bardzo zatłoczony, ludzie w metrze przepychają się i nie stosują zasad przyjętych powszechnie  nawet w naszej niesamowicie rozbudowanej linii metra w Warszawie. W terminalowej poczekalni mój wzrok zatrzymuje się na dwóch ładnych dziewczynach, które mówią po włosku. Po zrobieniu kilku zdjęć, narzekania na chaos i zaduch miasta pakujemy się do kolejnego samolotu, który zabiera nas do Muş – tureckiej miejscowości niedaleko granicy z Syrią, Iranem i Irakiem.

Lądujemy bezpiecznie na małym lotnisku, którego terminal przypomina wielkością supermarket, a pobliskie widoki nie różnią się od tych, których można doświadczyć niedaleko Kabulu czy Bagdadu.

DSC_0217

Muş (czytane jako „Musz”) to dość spore, konserwatywne miasto, w którym alkohol kosztuje krocie, wiele kobiet chodzi w burkach i czadorach (choć podczas swojego pobytu spotkałem też wiele niesamowicie urodziwych „odkrytych” Turczynek), a ludzie są mili i ciągle pytają się ciebie skąd jesteś i jak masz na imię – czasami to jedyne zwroty, jakie potrafią po angielsku. Gdziekolwiek się nie pojawisz częstują cię małą, mocną herbatą (çay). Co zabawne, gdy byliśmy razem z Piotrkiem w sklepie z ubraniami i podrobionymi zegarkami szukając unikatowych suwenirów sprzedawca znalazł czas, aby nas poczęstować tą niesamowicie popularną herbatą.

Muszę stwierdzić drogi czytelniku, że przez cały mój pobyt w Muş byłem czymś w stylu lokalnej atrakcji. Dlaczego? Na pewno nie przez kolor moich włosów czy ubiór, ale przede wszystkim przez tunele w uszach i tatuaże. Te elementy sprawiły, że cały czas spotykałem ciekawskie spojrzenia, ludzi, którzy oglądali moje uszy i ręce oraz doświadczałem wzmożonych rozmów (których oczywiście nie rozumiałem), gdy tylko zaciekawieni moją osobą byli już za moimi plecami. Nie czułem się jednak ani trochę skrępowany, ba, nawet kilka razy zachęcony prośbami młodych Turków zaśpiewałem jakieś polskie piosenki. To było coś!

Unia Europejska zorganizowała szkolenie pt. „Promotion of entrepreneurship to combat youth unemployment”, które było dla mnie niezwykle ciekawe i wciągające, nie tylko ze względu na program, ale także (a może nawet przede wszystkim) ludzi, którzy w nim uczestniczyli. A pojawiło się całkiem sporo narodowości – były Greczynki, Estonki, Włoszki, Hiszpanie, Czeszki, Chorwatki, Rumunki, Portugalka, Turcy i Turczynki i oczywiście my, Polacy (Piotrek, AJ i ja). Większość „zespołów narodowych” stanowili młodzi ludzie, którzy przyjechali do Muş w celu networkingu i wymiany doświadczeń w tym konkretnym zagadnieniu. Oprócz mnie, Piotrka i dwóch dynamicznych Hiszpanów, którzy przyjechali drugiego dnia, całą grupę stanowiła płeć piękna. Cudnie prawda?

Warsztaty programoDSC_0174we odbywały się w Sali konferencyjnej hotelu, a także w kilku miejscach poza nim, jednak ze względu na ograniczone możliwości skupienia się czytelnika na szczegółach programów unijnych nie będę zanudzał detalami.

Wydarzeniem godnym wspomnienia, które dotyczyło programu jest na pewno wizyta w lokalnym liceum, gdzie mieliśmy za zadanie pozyskać informacje dotyczące działalności UE w celu zapewnienie możliwości odbywania wolontariatu, praktyk oraz zdobycia doświadczenia zawodowego. W szkole przywitano nas bardzo ciepło (nie muszę wspominać, że piliśmy herbatę), a na pytania dotyczące UE odpowiadali nauczyciele i pracownicy placówki. Po rozmowie z nimi musze przyznać, że przed mieszkańcami Turcji jeszcze długa droga jeżeli chodzi o wypracowanie takich mechanizmów aktywizacji młodych ludzi, które funkcjonują w krajach UE.

Z innych wydarzeń warto wymienić także flash mob, w którym młodzi i starsi ludzie z różnych części Europy oraz Turcji tańczyli podczas dni walki z nowotworem. Osobiście podobały mi się także działania w grupach, gdzie miałem możliwość badania różnic i wspólnych cech struktury bezrobocia w państwach, z których pochodzili uczestnicy. Odniosłem wrażenie, że nie tak bardzo się różnimy w tym względzie – wszyscy czują niechęć do nepotyzmu,  nie chcą aby rodzice dyktowali im przyszłość i czują niepewność wobec swojej przyszłości na rynku pracy.  Za przydatne uznałem też lekcje podstaw tureckiego, po których mogłem mówić wszystkim „Cześć”, „Do widzenia”, „Co słychać?” czy „Ile to kosztuje?”.

Flash mob podczas Dni Onkologii w Mus

Niezapomniane będą jeszcze dwa wydarzenia – wizyta w fabryce ubrań oraz wieczór międzynarodowy. Podczas pierwszego miałem możliwość zaobserwować, jak przebiega proces produkcyjny ubrań, które trafiają później do sieci sklepów Decathlon i nie tylko. W dużej hali produkcyjnej, po której oprowadzał nas lokalny jegomość (nie odnotowałem jego funkcji w samym zakładzie), wszyscy pracowali w pocie czoła mierząc, tnąc, sortując i składając części ubrania lub gotowe produkty. To co widziałem zapewne nie różniło się niczym od podobnych procesów zachodzących w całej Europie.

DSC_0192

DSC_0193

DSC_0195

 

Jeżeli chodzi o „Wieczór międzynarodowy”, to bardzo zabawna historia. Jako, ze moje przygotowania do wyjazdu zapomniały uwzględnić gadżetów i materiałów promujących Polskę czy jakiekolwiek organizacje, dla których działam, trzeba było improwizować. Piotrek miał polską wódkę, konserwę śledzi w sosie pomidorowym i pasztet. Stolik nie prezentował się zbyt  bogato w porównaniu do otaczających nas wystawnych dekoracji innych państw przygotowywanych zapewne na długo przed wyjazdem. Jednak nasze potrawy są bardzo trudne do transportu – wyobraźcie sobie bigos i  pierogi w bagażu.  No cóż, tak to już bywa. Choć muszę powiedzieć, że wszystko oprócz pasztetu zniknęło z naszego stołu w ciągu kilku minut. Wódka nie stała dłużej niż chwilę, po czym dosłownie wyparowała razem z butelką.

10353451_10201624036841481_1909473781026731088_o

Podczas tego wydarzenia trzeba było jeszcze powiedzieć coś o swoim państwie. No i tu kolejna improwizacja bo nikt z nas nie miał przygotowanej mowy, prezentacji, czegokolwiek. Zresztą, kto w tak rozentuzjazmowanym towarzystwie spamiętałby te wszystkie informacje! Kombinowanie leży chyba w naszej naturze. Kiedy nadeszła kolej na nas, wziąłem mikrofon i powiedziałem zebranym, że nie mam żadnej prezentacji, bo historia i kultura Polski są zbyt wielopłaszczyznowe, aby zmieścić je w pięciominutowym wystapieniu, a wszyscy zebrani powinni odwiedzić nasz kraj, aby poczuć Polskę. Dalej, po krótkiej zabawie w powtarzanie trudnych wyrazów po polsku („w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” itd.) Piotrek puścił „materiał filmowy” o Polsce, który stanowił naszą prezentację – rzutnik wyświetlił teledysk, a głośniki brzmiały kolejnymi zwrotkami piosenki „My Słowianie” w wykonaniu Cleo i Donatana. Większości zebranych, po skomplikowanych i typowo PR-owych prezentacjach naszych poprzedników, opadła szczęka. Chyba nas zapamiętają, prawda?

Co do wydarzeń poza programowych, to nawet nie wiem od czego zacząć, bo ten wyjazd wykorzystaliśmy w 300 procentach.  Chodziliśmy po górach i pagórkach, które z hotelowego okna wydawały się bardzo odległe, przechodziliśmy przez lokalne biedne części miasta widząc w jak ciężkich warunkach przyszło żyć niektórym Turkom. Odwiedziliśmy sklep z bronią, gdzie właściciel nie mówił słowa po angielsku, a nam udało się zrobić kilka zdjęć z karabinami (peace & love mode off).

1557131_10201624011400845_5267599679146096108_o

Musze także powiedzieć o tym, jak odłączyliśmy się od wszystkich i wraz z kilkoma dziewczynami z różnych państw ruszyliśmy przed siebie. Wspinając się po zboczach gór, mijając ruiny budynków, które czasem okazywały się zamieszkałe. Po drodze spotkaliśmy bardzo przyjaznego Turka, który oferował nam podwózkę i wizytę w swoim domu oraz wspólny posiłek. Wszystkiego dowiedziałem się od Elizy, mieszkanki Grecji, która ze względu na mniejszość turecką w swoim państwie opanowała ten język i była naszym tłumaczem. Co do propozycji, ze względu na niechęć niektórych dziewczyn musieliśmy niestety odmówić i ruszyliśmy dalej.

DSC_0264

 

Po jakimś czasie dotarliśmy do meczetu położonego na końcu krętej ścieżki. Niedaleko świątyni dzieciaki grały sflaczałą piłką. Wraz z Piotrkiem dołączyliśmy się do nich na chwilkę. Kiedy znudziło się nam kontemplowanie lokalnego kolorytu postanowiliśmy wracać. Na szczęście, sam nie wiem skąd, przyjechała większa taksówka, do której zmieściliśmy się wszyscy i w rytm narodowej muzyki nasze tyłki szczęśliwie dotarły do hotelu.

Chlubą wyjazdu był także „słowiański przykuc”, który promowaliśmy wszędzie gdzie się dało. Efekty można podziwiać na Facebook’owym fanpage’u.

Po tygodniu, który zleciał jak kamień z urwiska, trzeba było wyjeżdżać. Muş i ludzie w nim żyjący zaskoczyli mnie niesamowicie, tak samo jak i uczestnicy kursu (szczególnie Włoszki, które ciągle nazywały nas dupkami, choć tak naprawdę chyba nas mocno polubiły). Mam nadzieję, że w głowie każdego kto nas spotkał pozostaną tylko dobre wspomnienia, bo historia, do której dopisałem kolejny rozdział będzie miała jeszcze wiele części.

 

Będąc w Muş – pomysły na walkę z bezrobociem wśród młodych ludzi w Europie Edgar Czop Edgar CzopPolecaneStyl życiaTrzeci sektor,,,,,,,,
W Polsce ciągle trwają nabory na kursy finansowane z Unii Europejskiej, niejednokrotnie po prostu o nich nie słyszymy, a szkoda, bo wiele jest niesamowicie interesujących. Lokalna stopa bezrobocia jest wskaźnikiem tego, że wszyscy w Europie potrzebujemy wypracowania rozwiązań dotyczących aktywizacji oraz zachęty dla młodych ludzi na rynku pracy. Stąd...
W Polsce ciągle trwają nabory na kursy finansowane z Unii Europejskiej, niejednokrotnie po prostu o nich nie słyszymy, a szkoda, bo wiele jest niesamowicie interesujących. Lokalna stopa bezrobocia jest wskaźnikiem tego, że wszyscy w Europie potrzebujemy wypracowania rozwiązań dotyczących aktywizacji oraz zachęty dla młodych ludzi na rynku pracy. Stąd wysoki nacisk na Unii na robienie wszystkiego, aby przełamać impas i zmienić nastawienie tysięcy młodych osób.Kiedy Piotr wysłał mi na Facebook’u informację na temat tego, że w Turcji organizowany jest kurs dotyczący walki z bezrobociem, nie wahałem się ani minuty. W niniejszym obszernym artykule przedstawię ci drogi czytelniku, jak wyglądał nasz bogaty w przygody wyjazd do odległego tureckiego miasta.Ze stacji metra Młociny jedziemy Polskim Busem do Berlina. 9 godzin trasy szybko zlatuje. Na miejscu wypadamy przy Bundestagu, robimy obchód, a kolejne zdjęcia zapełniają nasze telefony. Szukamy nierestauracyjnego żarcia, pijemy piwo, palimy pety i mamy setki pomysłów. Brama Brandenburska nic się nie zmieniła odkąd widziałem ją ostatni raz lata temu. Wpadamy na jakiejś stacji metra, której nazwy nie pamiętam, a tam dziwny widok – jakiś blady ćpun próbuje sprzedać ludziom bilety dobowe, które ktoś wyrzucił przed upływem terminu ich ważności. Okazuje się, że to Polak. Świetnie. W metrze pytam młodej, całkiem ładnej Niemki o jakieś szczegóły związane z dojazdem (smart talk mode on). Ona wszystko ładnie tłumaczy oraz odpowiada na moje pytanie związane z karą 600 euro za malowanie na wagonach metra (zobaczyłem naklejkę na oknie).<a href="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0297-e1412078099928.jpg"><img class="alignnone wp-image-3506 alignleft" src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0297-e1412078099928-225x300.jpg" alt="DSC_0297" width="275" height="367" /></a>Przy bramie brandenburskie skończyła się właśnie jakaś spora manifestacja albo zgromadzenie. Widzę sporo Żydów, trochę Murzynów i kilka grupek Azjatów, a wszyscy zajęci sobą – prawdziwe multikulti. Berlin powoli nas wciąga, my wciągamy Berlin. Pod wieczór opadam z sił i jestem bliski całkowitego wyczerpania. Jestem jednak podróżnikiem i nie straszne mi zwątpienia i trasy nie do przejścia. Po zwiedzaniu, wypiciu kilku piw i zjedzeniu kebaba, łapiemy autobus, który podwozi nasze umęczone ciała na lotnisko. Do samolotu mamy jeszcze jakieś ćwierć doby – pora nadrobić przynajmniej kilka godzin snu.Układamy się na średnio wygodnych krzesełkach. Kilka osób przebywających w terminalu już śpi otulonych w jakieś ubrania. Obok mnie i Piotrka wałęsa się jakaś Japonka nie wiedząc czy powinna iść spać czy przeczekać niczym nindża bez snu do czasu, aż nadejdzie jej pora odlotu. W łazience, sam nie wiem dlaczego, kupuję jednorazową szczoteczkę do zębów, która nie wymaga pasty ani dotykania rękami – żeby umyć zęby musisz poruszać samą szczęką. Ciekawe urządzenie. Co do spania w terminalu, to staram się jakoś bezpiecznie i wygodnie ułożyć, ale wcale mi nie wychodzi. W końcu mój organizm się poddaje i zapadam w letarg, a myśli same odpływają. Co chwila się budzę, a trakcie moich przebudzeni widzę, że Azjatka poddała się ostatecznie i zwinięta w kłębek położyła się tuż obok mnie.Na zdjęciu poniżej widać akurat Piotrka.<a href="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0157.jpg"><img class="aligncenter wp-image-3515 " src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0157-1024x768.jpg" alt="DSC_0157" width="921" height="691" /></a>Wstajemy po kilku godzinach pseudo snu i idziemy do bramek. Pakuję swoją międzynarodową duszę i wsiadam do samolotu – kierunek Istambuł. W samolocie oglądam film „Czarownica” z Angeliną Jolie. Niesamowita rola Joli. Obok mnie siedzi czarnoskóry jegomość, którego złote sygnety i drogi zegarek co chwila odciągają moją uwagę od filmu. Ów pan ma problemy z obsługą pilota do sterowania telewizorem w zagłówku. Pomagam mu, a on serdecznie dziękuję i podczas uśmiechu ukazuje dwa rzędy bielutkich zębów. Trochę się go boję.Lądujemy w Istambule, gdzie w ciągu kilku godzin zwiedzamy kawałeczek miasta (nie dalej jak 3 lub 4 stacje metrem od lotniska). Istambuł jest bardzo zatłoczony, ludzie w metrze przepychają się i nie stosują zasad przyjętych powszechnie  nawet w naszej niesamowicie rozbudowanej linii metra w Warszawie. W terminalowej poczekalni mój wzrok zatrzymuje się na dwóch ładnych dziewczynach, które mówią po włosku. Po zrobieniu kilku zdjęć, narzekania na chaos i zaduch miasta pakujemy się do kolejnego samolotu, który zabiera nas do Muş – tureckiej miejscowości niedaleko granicy z Syrią, Iranem i Irakiem.Lądujemy bezpiecznie na małym lotnisku, którego terminal przypomina wielkością supermarket, a pobliskie widoki nie różnią się od tych, których można doświadczyć niedaleko Kabulu czy Bagdadu.<a href="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0217.jpg"><img class="aligncenter wp-image-3507 size-large" src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0217-1024x768.jpg" alt="DSC_0217" width="1024" height="768" /></a>Muş (czytane jako „Musz”) to dość spore, konserwatywne miasto, w którym alkohol kosztuje krocie, wiele kobiet chodzi w burkach i czadorach (choć podczas swojego pobytu spotkałem też wiele niesamowicie urodziwych „odkrytych” Turczynek), a ludzie są mili i ciągle pytają się ciebie skąd jesteś i jak masz na imię – czasami to jedyne zwroty, jakie potrafią po angielsku. Gdziekolwiek się nie pojawisz częstują cię małą, mocną herbatą (çay). Co zabawne, gdy byliśmy razem z Piotrkiem w sklepie z ubraniami i podrobionymi zegarkami szukając unikatowych suwenirów sprzedawca znalazł czas, aby nas poczęstować tą niesamowicie popularną herbatą.Muszę stwierdzić drogi czytelniku, że przez cały mój pobyt w Muş byłem czymś w stylu lokalnej atrakcji. Dlaczego? Na pewno nie przez kolor moich włosów czy ubiór, ale przede wszystkim przez tunele w uszach i tatuaże. Te elementy sprawiły, że cały czas spotykałem ciekawskie spojrzenia, ludzi, którzy oglądali moje uszy i ręce oraz doświadczałem wzmożonych rozmów (których oczywiście nie rozumiałem), gdy tylko zaciekawieni moją osobą byli już za moimi plecami. Nie czułem się jednak ani trochę skrępowany, ba, nawet kilka razy zachęcony prośbami młodych Turków zaśpiewałem jakieś polskie piosenki. To było coś!Unia Europejska zorganizowała szkolenie pt. <strong>„Promotion of entrepreneurship to combat youth unemployment”</strong>, które było dla mnie niezwykle ciekawe i wciągające, nie tylko ze względu na program, ale także (a może nawet przede wszystkim) ludzi, którzy w nim uczestniczyli. A pojawiło się całkiem sporo narodowości - były Greczynki, Estonki, Włoszki, Hiszpanie, Czeszki, Chorwatki, Rumunki, Portugalka, Turcy i Turczynki i oczywiście my, Polacy (Piotrek, AJ i ja). Większość „zespołów narodowych” stanowili młodzi ludzie, którzy przyjechali do Muş w celu networkingu i wymiany doświadczeń w tym konkretnym zagadnieniu. Oprócz mnie, Piotrka i dwóch dynamicznych Hiszpanów, którzy przyjechali drugiego dnia, całą grupę stanowiła płeć piękna. Cudnie prawda?Warsztaty programo<img class=" wp-image-3508 alignleft" src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0174-300x225.jpg" alt="DSC_0174" width="472" height="354" />we odbywały się w Sali konferencyjnej hotelu, a także w kilku miejscach poza nim, jednak ze względu na ograniczone możliwości skupienia się czytelnika na szczegółach programów unijnych nie będę zanudzał detalami.Wydarzeniem godnym wspomnienia, które dotyczyło programu jest na pewno wizyta w lokalnym liceum, gdzie mieliśmy za zadanie pozyskać informacje dotyczące działalności UE w celu zapewnienie możliwości odbywania wolontariatu, praktyk oraz zdobycia doświadczenia zawodowego. W szkole przywitano nas bardzo ciepło (nie muszę wspominać, że piliśmy herbatę), a na pytania dotyczące UE odpowiadali nauczyciele i pracownicy placówki. Po rozmowie z nimi musze przyznać, że przed mieszkańcami Turcji jeszcze długa droga jeżeli chodzi o wypracowanie takich mechanizmów aktywizacji młodych ludzi, które funkcjonują w krajach UE.Z innych wydarzeń warto wymienić także flash mob, w którym młodzi i starsi ludzie z różnych części Europy oraz Turcji tańczyli podczas dni walki z nowotworem. Osobiście podobały mi się także działania w grupach, gdzie miałem możliwość badania różnic i wspólnych cech struktury bezrobocia w państwach, z których pochodzili uczestnicy. Odniosłem wrażenie, że nie tak bardzo się różnimy w tym względzie – wszyscy czują niechęć do nepotyzmu,  nie chcą aby rodzice dyktowali im przyszłość i czują niepewność wobec swojej przyszłości na rynku pracy.  Za przydatne uznałem też lekcje podstaw tureckiego, po których mogłem mówić wszystkim „Cześć”, „Do widzenia”, „Co słychać?” czy „Ile to kosztuje?”.<a href="https://www.youtube.com/watch?v=2oqNOFrbXAI">Flash mob podczas Dni Onkologii w Mus</a>Niezapomniane będą jeszcze dwa wydarzenia – wizyta w fabryce ubrań oraz wieczór międzynarodowy. Podczas pierwszego miałem możliwość zaobserwować, jak przebiega proces produkcyjny ubrań, które trafiają później do sieci sklepów Decathlon i nie tylko. W dużej hali produkcyjnej, po której oprowadzał nas lokalny jegomość (nie odnotowałem jego funkcji w samym zakładzie), wszyscy pracowali w pocie czoła mierząc, tnąc, sortując i składając części ubrania lub gotowe produkty. To co widziałem zapewne nie różniło się niczym od podobnych procesów zachodzących w całej Europie.<a href="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0192.jpg"><img class="aligncenter wp-image-3512 size-large" src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0192-1024x768.jpg" alt="DSC_0192" width="1024" height="768" /></a><a href="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0193.jpg"><img class="aligncenter wp-image-3513 size-large" src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0193-1024x768.jpg" alt="DSC_0193" width="1024" height="768" /></a> <p style="text-align: center;"><a href="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0195.jpg"><img class="alignnone wp-image-3514 size-large" src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0195-1024x768.jpg" alt="DSC_0195" width="1024" height="768" /></a></p>  Jeżeli chodzi o „Wieczór międzynarodowy”, to bardzo zabawna historia. Jako, ze moje przygotowania do wyjazdu zapomniały uwzględnić gadżetów i materiałów promujących Polskę czy jakiekolwiek organizacje, dla których działam, trzeba było improwizować. Piotrek miał polską wódkę, konserwę śledzi w sosie pomidorowym i pasztet. Stolik nie prezentował się zbyt  bogato w porównaniu do otaczających nas wystawnych dekoracji innych państw przygotowywanych zapewne na długo przed wyjazdem. Jednak nasze potrawy są bardzo trudne do transportu - wyobraźcie sobie bigos i  pierogi w bagażu.  No cóż, tak to już bywa. Choć muszę powiedzieć, że wszystko oprócz pasztetu zniknęło z naszego stołu w ciągu kilku minut. Wódka nie stała dłużej niż chwilę, po czym dosłownie wyparowała razem z butelką.<a href="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/10353451_10201624036841481_1909473781026731088_o.jpg"><img class="aligncenter wp-image-3509 size-large" src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/10353451_10201624036841481_1909473781026731088_o-1024x355.jpg" alt="10353451_10201624036841481_1909473781026731088_o" width="1024" height="355" /></a>Podczas tego wydarzenia trzeba było jeszcze powiedzieć coś o swoim państwie. No i tu kolejna improwizacja bo nikt z nas nie miał przygotowanej mowy, prezentacji, czegokolwiek. Zresztą, kto w tak rozentuzjazmowanym towarzystwie spamiętałby te wszystkie informacje! Kombinowanie leży chyba w naszej naturze. Kiedy nadeszła kolej na nas, wziąłem mikrofon i powiedziałem zebranym, że nie mam żadnej prezentacji, bo historia i kultura Polski są zbyt wielopłaszczyznowe, aby zmieścić je w pięciominutowym wystapieniu, a wszyscy zebrani powinni odwiedzić nasz kraj, aby poczuć Polskę. Dalej, po krótkiej zabawie w powtarzanie trudnych wyrazów po polsku („w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” itd.) Piotrek puścił „materiał filmowy” o Polsce, który stanowił naszą prezentację – rzutnik wyświetlił teledysk, a głośniki brzmiały kolejnymi zwrotkami piosenki „My Słowianie” w wykonaniu Cleo i Donatana. Większości zebranych, po skomplikowanych i typowo PR-owych prezentacjach naszych poprzedników, opadła szczęka. Chyba nas zapamiętają, prawda?Co do wydarzeń poza programowych, to nawet nie wiem od czego zacząć, bo ten wyjazd wykorzystaliśmy w 300 procentach.  Chodziliśmy po górach i pagórkach, które z hotelowego okna wydawały się bardzo odległe, przechodziliśmy przez lokalne biedne części miasta widząc w jak ciężkich warunkach przyszło żyć niektórym Turkom. Odwiedziliśmy sklep z bronią, gdzie właściciel nie mówił słowa po angielsku, a nam udało się zrobić kilka zdjęć z karabinami (peace & love mode off).<a href="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/1557131_10201624011400845_5267599679146096108_o.jpg"><img class="aligncenter wp-image-3510 size-large" src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/1557131_10201624011400845_5267599679146096108_o-1024x682.jpg" alt="1557131_10201624011400845_5267599679146096108_o" width="1024" height="682" /></a>Musze także powiedzieć o tym, jak odłączyliśmy się od wszystkich i wraz z kilkoma dziewczynami z różnych państw ruszyliśmy przed siebie. Wspinając się po zboczach gór, mijając ruiny budynków, które czasem okazywały się zamieszkałe. Po drodze spotkaliśmy bardzo przyjaznego Turka, który oferował nam podwózkę i wizytę w swoim domu oraz wspólny posiłek. Wszystkiego dowiedziałem się od Elizy, mieszkanki Grecji, która ze względu na mniejszość turecką w swoim państwie opanowała ten język i była naszym tłumaczem. Co do propozycji, ze względu na niechęć niektórych dziewczyn musieliśmy niestety odmówić i ruszyliśmy dalej. <p style="text-align: left;"><a href="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0264-e1412078439586.jpg"><img class="alignright wp-image-3511 " src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2014/09/DSC_0264-e1412078439586-768x1024.jpg" alt="DSC_0264" width="442" height="590" /></a></p>  Po jakimś czasie dotarliśmy do meczetu położonego na końcu krętej ścieżki. Niedaleko świątyni dzieciaki grały sflaczałą piłką. Wraz z Piotrkiem dołączyliśmy się do nich na chwilkę. Kiedy znudziło się nam kontemplowanie lokalnego kolorytu postanowiliśmy wracać. Na szczęście, sam nie wiem skąd, przyjechała większa taksówka, do której zmieściliśmy się wszyscy i w rytm narodowej muzyki nasze tyłki szczęśliwie dotarły do hotelu.Chlubą wyjazdu był także „słowiański przykuc”, który promowaliśmy wszędzie gdzie się dało. Efekty można podziwiać na Facebook’owym fanpage’u.Po tygodniu, który zleciał jak kamień z urwiska, trzeba było wyjeżdżać. Muş i ludzie w nim żyjący zaskoczyli mnie niesamowicie, tak samo jak i uczestnicy kursu (szczególnie Włoszki, które ciągle nazywały nas dupkami, choć tak naprawdę chyba nas mocno polubiły). Mam nadzieję, że w głowie każdego kto nas spotkał pozostaną tylko dobre wspomnienia, bo historia, do której dopisałem kolejny rozdział będzie miała jeszcze wiele części.